Festiwal OFCA to doświadczenie samo w sobie – i to doświadczenie bardzo wyjątkowe. Cała Oleśnica zamienia się wtedy w tętniącą życiem scenę. Przenikają się światy – ten zwyczajny, codzienny i ten magiczny, tylko dla wtajemniczonych. Rzeczy dzieją się w najróżniejszych przestrzeniach: w poziomie, w pionie, ponad głowami, blisko ziemi i w zawieszeniu, gdzieś zupełnie pomiędzy. Tak, że wszystkie możliwe wymiary wypełnione są cyrkiem. Nawet nagrzane słońcem ciała wydają się parować złotym brokatem (ekologicznym oczywiście). Chyba nie ma już specjalnej potrzeby polecać i zachwalać tego festiwalu, bo publiczność od ponad 10 lat szczelnie wypełnia każdy punkt jego programu. Daje tym samym dość jasny sygnał swojej niezmiennej aprobaty i miłości. Co jednak warto, powinno się i trzeba, to żałować tych, którzy w tym roku nie dotarli, bo ominęła ich wybuchowa mieszkanka cyrkowej kreatywności i szaleństwa.
Znacie ten lizak, który zanurza się w proszku? Strzela potem niepokojąco, ale i przyjemnie pod językiem. Pulsuje kombinacją słodyczy i kwasoty, drażni kubki smakowe nie pozwalając skupić się na niczym innym, tylko nad intensywnością tych pojawiających się naprzemiennie doznań. Taka była dla mnie tegoroczna OFCA. Buzowało! I chodź były momenty przestoju, gdzieś brakowało rytmu, a kolejna “miłosna historia” próbowała przecierać wytarte już do bólu performerskie szlaki, to w końcowym rozrachunku: MOC!
Niestety nie udało mi się zobaczyć wszystkiego. Trzydniowy festiwal napakowany po brzegi repertuarem to zawsze dylemat wyboru i kurczącego się czasu, w którym chciałoby się zmieścić wszystko. Być w kilku miejscach naraz i jeszcze zatrzymać na chwilę w legendarnym Barze Żongler. W tym roku uliczne spektakle nie zawiodły, ale nie przyniosły też specjalnych zaskoczeń. Uwagę zwracały na pewno muskularne Finki z Katalonii czyli Lotte i Stine z ‘“Just ordinary day”. Jedyne (jak mówiły) kobiety na świecie wykonujące partnerską akrobatykę na rola bola. Do tego papiloty, rajstopy i pilates, a wreszcie rozluźnianie sprzączek gorsetu perfekcyjności. Lata 50. w pełnej krasie. Klasyka. W każdym ruchu widać było 24 lata wspólnej praktyki, performerskiej symbiozy.
„Just ordinary day” Lotte i Stine, foto: Anna Kopeć
W zaciszu pobliskiego parku ukrył się pokaz “Little Garden” Fabrizzia Solinasa. Rozpoczynało go nieco dziwne intro (bez udziału artysty), gdzie obok gry w kalambury pojawiły się elementy quasi-wojskowej musztry. Koncept safari jest dla mnie z wielu względów dość problematyczny, wdarło się więc nieco sceptycyzmu. Wszystko zupełnie niepotrzebnie, bo to co się działo na zielonej scenie było już samo w sobie wystarczająco ciekawe i w zupełnie innym kierunku. Jak blisko jest homo sapiens do T-rexa? Okazuje się, że bardzo. Artysta coraz to zamieniał się w nowe nie-ludzkie hybrydy, przeszywając na wskroś swoim jaszczurczym wzrokiem. Prychnięcia, parsknięcia i skrzeki. Przed publicznością otworzył się cały atlas dzikich zwierząt opowiedziany językiem cyrkowej i nasączonej komedią wersji butoh, w której precyzja organicznego ruchu łączyła się z żonglerką. Pełen interakcji animal flow z lekkim dreszczem strachu przed spotkaniem twarzą w twarz i pysk w pysk z bestią.
„Little Garden” Fabrizio Solinas, foto: Jerzy Wypych
Poza tym BoCirk z “Pitipaldi”, sympatyczne choć niespójne i z dość przewidywalną formułą. Kilka wątków zupełnie się zgubiło, ale ich energia niosła mimo wszystko. “Back2classics” Planet Trampoli, czyli korporacyjny blues brother w garniturze scratchujący winyle. More excitement, more action. Nie mogłam uciec od późnokapitalistycznych skojarzeń. Jeszcze więcej i jeszcze raz. Ciągle pod presją. Ktoś jeszcze? Tylko ja? Artysta wylatywał w powietrze, potykał się i przewracał, żeby wreszcie w szlafroku wylądować w dmuchanym basenie. Mieszanka trampoliny, slapsticku i groove. Czy faktycznie mogło być więcej? Mogło, ale i tak było całkiem przyjemnie.
„Pitipaldi” BoCirk, foto: Jerzy Wypych
Planet Trampoli, foto: Jerzy Wypych
Schowana na tyłach kościoła św. Jerzego “Gap of 42”, to liryczna podróż przez różnice. Poszukiwanie balansu w skrajnej odmienności. Porozumienia dwóch kontrastowo różnych ciał, współgranie ich potencjałów. Płynna, pełna akrobatycznego kunsztu i choreograficznego ruchu eksploracja dość oczywistej w kontekście fizis artystów koncepcji. Doświadczenie bardzo estetyczne.
„Gap of 42”, foto: Jerzy Wypych
Tyle z moich wrażeń w plenerze, pozostaje tylko westchnąć nad tym, czego nie udało mi się zobaczyć z nadzieją, że jeszcze kiedyś będzie okazja.
Słońce grzało w tym roku bezlitośnie. Rozpalone do czerwoności ulice to nie najłatwiejsza scena dla cyrkowców i cyrkówek, dlatego wielki szacunek za dostarczenie rozrywki na wysokim poziomie w tak ekstremalnych warunkach!
Natomiast to, co działo się na scenach, przeszło zupełnie moje oczekiwania. Ale zacznijmy powoli, czyli od “Bakeke” Fabrizia Rosseli. Klaun, uzbrojony w miarkę ogrodnik-szaleniec z precyzją odliczał odległość pomiędzy zielonymi wiaderkami. Piętrzył je i układał. Mnożył wyzwania. Krok po kroku wprowadzał w swoją pokrętną logikę. Artyście udało się zbudować ciekawą więź z publicznością. Dzięki temu śledziliśmy go do końca, trzymając kciuki i zaciskając zęby, żeby tylko się udało. Nie był to spektakl przerywany gromkimi wybuchami śmiechu. Był za to zaproszeniem do surrealistycznego świata, w którym wszystko miało swój dziwaczny sens i przewrotne konsekwencje. Bez muzyki i szczególnie wartkiej akcji, wciągał. To było też wysokiej klasy materiałoznawstwo, długość i ciężar człowieka versus siła i wytrzymałość plastiku. I choć w starciu przewodził ludzki spryt i precyzja, to bez miarki nic by się nie udało.
“Bakeke” Fabrizia Rosseli, foto: Jerzy Wypych
Idźmy dalej, a w zasadzie zapnijmy mocno pasy, bo kolejka do której wsiadamy wykręci nas w kosmos, przeniesie w zupełnie inną galaktykę. U sterów Wes Peden – to znak, że czeka nas jazda bez trzymanki. No i zaczęło się. Feeria kolorów, ale tak pięknie dobranych jak nigdy. Żywych, soczystych. Wybijających jak jaskrawe neony ze scenicznej czerni. Punk, glamour i wata cukrowa. Potem spirale, pętle, obroty. Czy ktoś wiedział, że istnieje tyle kształtów górskich kolejek? Pedenowi udało się je precyzyjnie rozmontować, zdekonstruować i przełożyć na żonglerkę, jednocześnie redefiniując ją samą. Przenosząc w zupełnie inny wymiar. To, co się działo na scenie to czysta performatywna synergia. Bez patetyzmu i odkrywania świata na nowo, ale z czystą dziecięcą ciekawością. Energią Pedena możnaby ładować akumulatory i ogrzewać mieszkania. Tam było wszystko, czego trzeba, a nawet i więcej. Czy właśnie obejrzeliśmy godzinny spektakl o wagonikach? Tak, a głowa wciąż paruje od wrażeń.
„Rollercoaster” Wes Peden, foto: Anna Kopeć
„Rollercoaster” Wes Peden, foto: Jerzy Wypych
„Rollercoaster” Wes Peden, foto: Anna Kopeć
Natomiast buldożerem scenę przejechał kolektyw BeFlat. Metaforycznie oczywiście, ale kto by się spodziewał? Kiedy czytałam o spektaklu, że granice… przekraczanie… sprawdzanie itd. myślałam, że będzie raczej klasycznie. Konceptualne poszukiwania, tożsamość i te sprawy. Na początku trochę tak było, spektakl rozkręcał się powoli. Scena przedzielona kurtyną. Po każdej stronie działo się co innego, więc publiczność łapczywie nasłuchiwała, zazdrośnie podejrzewając, że ci z naprzeciwka mają lepszy repertuar. Początek wydłużony do bólu i kiedy wydawało się, że tak już będzie do końca, to ruszyła ta samonapędzająca się machina chaosu i zmiotła wszystko. Panowie wyprodukowali taki ładunek energii, że chyba wszystkim skoczyło ciśnienie. Adrenalina tryskała na prawo i lewo jak pot z ciał artystów. Granic przekroczyli sporo, bo kiedy wydawało się że więcej już się nie da, to jeszcze podnosili poprzeczkę i intensywność. Tu się zadziało coś bardzo prymarnego, pierwotnego i surowego. Atmosfera gęstniała, buzowała i wyrywała (z) krzesła. Dosłownie. Nagle wszyscy staliśmy się częścią tego przedziwnego rytuału, przewodzonego przez grupę nieprzewidywalnych tricksterów. Finał zawibrował, rozpłynął się jak w maśle, w dźwiękach polifonicznego chóru, uziemiającego powoli rozedrgane wciąż ciała.
„BeFlat”, foto: Jerzy Wypych
Niestety nie udało mi się zobaczyć tym razem spektaklu “Nie tak Ty” Kolektywu KEJOS i bardzo żałuję. Dochodziły do mnie z różnych stron pełne aprobaty i uznania głosy. Nie ma co się dziwić, spektakl hula już od roku więc na pewno rozegrał się, dotarł, nabrał kształtów i płynie szalonym klauniarskim statkiem po wodach performansu. Mogę zaprosić jedynie do przeczytania najbardziej aktualnej relacji o tym spektaklu autorstwa Weroniki Stencel.
„Nie tak Ty” Kolektyw Kejos, foto: Jerzy Wypych
Ale OFCA to nie tylko spektakle. To przede wszystkim przestrzeń spotkania, przenikania się światów i cyrkowej infiltracji. To spotkanie rozgrywa się na wielu poziomach. Rozrywka, edukacja, kultura i przyjemności czasu wolnego. Pod amfiteatrem rozbiła się cyrkowa wioska, gdzie między innymi Fundacja Sztukmistrze prowadziła warsztaty, podczas których każdy i każda mogli spróbować swoich sił na różnych przyrządach i rekwizytach. Dodatkowo oglądać można było występy lokalnych aerialistek oraz variete, w którym wystąpili uczestnicy i uczestniczki polsko-niemieckiego projektu Cyrkowisko. Publiczność mogła również kibicować diabolistom (i diabolistce!) i żonglerom w ich sportowych potyczkach, rozgrywanych wieczorami pod cyrkowym namiotem lub przy świetle księżyca. Sylwia Siedlecka i Grzegorz Kondrasiuk, w trakcie czwartkowego spotkania wokół książki “Circusiana. Otwarcia” włączyli w program element akademickiej perspektywy, podkreślając konieczność kontynuowania badań nad cyrkiem. Działo się mnóstwo! Dla każdego coś dobrego! Wreszcie – OFCA to też jedno z najważniejszych wydarzeń dla cyrkowej społeczności. Miejsce spotkań, nadrabiania towarzyskich zaległości w Barze Żongler, zbierania inspiracji, ale też czystego festiwalowego szaleństwa.
I choć minęło już trochę czasu, to w mojej głowie wciąż buzuje od wrażeń i wydarzeń. OFCA to miejsce, do którego się wraca i na które się czeka. Dzięki za tegoroczną edycję i do znów!