Fotografie Piotr Nykowski
W dniach 27-29 czerwca, Szczecin zamienił się w międzynarodowe miasto sztuki cyrkowej. W różnych miejscach można było oglądać przedstawienia w ramach festiwalu „Inna Bajka”. Możecie pomyśleć „kolejny festiwal”. Tak – kolejny, ale wyjątkowy. Tego typu imprez jest bardzo dużo – zwłaszcza latem. Są one organizowane na zamkniętym, wydzielonym terenie, na który można wejść po okazaniu zakupionego biletu. „Inna Bajka” pod każdym względem poszła w przeciwnym kierunku. Nie wierzycie? Sprawdźmy to:
a) lokalizacja wydarzenia:
- Park Żeromskiego,
- Łąka Kany,
- plac Solidarności,
- Scena Antygrawitacji,
- Teatr Kana,
- Teatr Lalek Pleciuga,
- Teatr Współczesny.
b) wejście:
- na przestrzeni otwartej każdy przechodzień mógł się zatrzymać i obejrzeć widowisko,
- spektakle sceniczne były biletowane „wejściówkami”, które każdy mógł otrzymać kilkanaście minut przed przedstawieniem.
Ten festiwal jest otwarty na każdego widza. Dosłownie. Nie nakłada żadnych kryteriów czy limitów – poza liczbą miejsc w teatrach.
W Szczecinie nieczęsto można obejrzeć sztukę cyrkową. Za moich dziecięcych lat miałam styczność z tego typu wydarzeniami tylko, gdy cyrk przyjechał do miasta. Obecnie w tej kwestii prawie nic się nie zmieniło (namiastkę cyrkowych akrobacji można zobaczyć w spektaklu „Sztukmistrz z miasta Lublina” w Teatrze Polskim). Dlatego idąc na ten festiwal, zastanawiałam się co zobaczę i czy znajdzie się tam miejsce dla osób już od dawna posługujących się dowodem osobistym. Na szczęście wiek w tej bajce również nie miał dużego znaczenia.
Weźmy na przykład występ Andrei Mineo z Włoch pod tytułem „Boato!”. Już na początku artysta nawiązał kontakt z publicznością i zaprosił do występu dwójkę dzieci. W scenie, w której chłopiec był uczony tańca jak z czasów gorączki sobotniej nocy, można powiedzieć, że wszystko szło wg. scenariusza, ale gdy dziewczynka miała pomagać w „znikaniu” chipsów – no cóż… Andrea musiał trochę improwizować, by jej pomóc i by przejść do kolejnych części występu (P.S. Jeżeli ktoś zastanawia się, jak nauczyć swoje dzieci, by nie przyjmowały słodyczy od nieznajomych – skontaktujcie się z rodzicami uroczej aktorki).
Do tej pory występ był głównie groteskowy i żartobliwy. Od tego momentu, nie rezygnując z humoru, Andrea pokazał swoje umiejętności cyrkowe. Od fikołków i robienia mostka z sokiem w plastikowym kubeczku, przez chodzenie na szczudłach (i do tej części z widowni zostały zaproszone dwie osoby 18+), po finalne skakanie przez skakankę będąc niezmiennie na szczudłach.
Artysta mrugnął też okiem do fanów zespołu Queen. Wyglądem przypominał wokalistę, Freddiego Mercury’ego, a w chwili gdy wspiął się na wysokości, zaczął wykonywać piruety i arabeski do smyczkowej wersji „Don’t stop me now”.
Fot. 1 i 2: Andrea Mineo „Boato!”
Inny charakter miało przedstawienie dwóch hiszpanów: Roia Borrailas i Guillermo Aranzana pod tytułem „La Bella Tour”. Mogę powiedzieć, że był to najbardziej klasyczny z wszystkich występów, które widziałam. Panowie wcielili się w dwóch klaunów i w swojej sztuce ujęli wszystkie znane psikusy i sztuczki np. kręcenie talerzami na tyczkach, tort z bitej śmietany, kwiat z psikającą wodą. Pomyślicie „nic takiego”. Ale czy osoby występujące z grupą Roncalli czy Cirque du Soleil mogą zatrzymać się na takich trickach? Nie bardzo. Wiedzą jak ważna jest rytmika występu i świetnie wykorzystali do tego utwory Straussów: polkę Tritsch Tratsch czy Marsz Radeckiego. I tak jak w trakcie noworocznych koncertów wiedeńskich marsz jest grany na finał, tak i tutaj został wykorzystany w chwili, gdy emocje sięgnęły zenitu – podczas akrobacji na teeterboardzie.
Teeterboard wraz z wysokim masztem można było ponownie zobaczyć w przedstawieniu „Gregarious” szwedzko-katalońskiej grupy Soon Circus Company. Nilas Kronlida i Manel Roses wchodzili, wskakiwali na chiński maszt i zjeżdżali po nim jakby to była ich natura. Bez grama wysiłku. Spider-Man przy nich to dziadek z chodzikiem.
Fot. 3: Roia Borrailas i Guillermo Aranzana „La Bella Tour”
Fot. 4: Soon Circus Company „Gregarious”
Odmianą od tych występów był minimalistyczny spektakl „StOïk” grupy Les GüMs składającej się z Victora Hollebecqa i Clémence Rouzier z Francji. Bazował on na różnicach: on wysoki, ona niska, on spokojny, ona energiczna, on ma dużą paletkę do ping ponga, ona malutką, jego ubrania są za duże na nią, jej za ciasne dla niego. I to był przepis, by móc śmiać się z sytuacji, które każdy z nas zna. Osoby niewysokie wiedzą, jak się muszą nagimnastykować, żeby sięgnąć po rzeczy z wyższych półek, albo dostrzec coś będąc w tłumie. A osoby wysokie? Znają ból schylania się praktycznie do wszystkiego. To była prosta metoda – stworzenie zabawnych etiud poprzedzielanych tą samą sekwencją ruchów. Gdy osoby siedzące na widowni mogły pomyśleć, że już znają schemat przedstawienia, Clémence zaskoczyła wszystkich rozkręcając się wokalnie i wchodząc w publikę. Zabierała różne fanty, które zostały później wykorzystane w przedstawieniu. To zdarzenie rozbawiło publiczność do reszty, przez co chętnie zostali po spektaklu, by porozmawiać z artystami.
Fot. 5 i 6: Les GüMs „StOïk”
Innym występem, który zachwycił publiczność było przedstawienie „Smashed” brytyjskiej grupy Gandini Juggling. Artyści opowiadali o relacjach międzyludzkich poprzez naprzemienne żonglowanie solo i w grupach około setką jabłek (a w finale zastawą z ceramiki). Pokazali, że żonglerka nie kończy się na trzech piłeczkach i żonglowaniu kaskadowym. Udowodnili, że tak naprawdę w tym zakresie jedynym ograniczeniem jest nasza wyobraźnia.
Chyba tylko jedno przedstawienie, a w zasadzie to konstrukcja, spotkała się z podobnym podziwem. Piszę tutaj o przedstawieniu „Spinsane” fińskiej grupy Race Horse Company. Obrotowa konstrukcja nazwana przez twórców „kołem śmierci” pokazała widowni, co się dzieje z nami, gdy bez opamiętania uczestniczymy w wyścigu szczurów po umowny jednometrowy słodki żelek. Na początku było zabawnie i wesoło, ale z każdą mijającą chwilą ciarki wkradały się przez skórę do przełyku i żołądka. Akrobacje, wywroty, a nawet zwykłe siedzenie ze skrzyżowanymi nogami w tej poruszającej się konstrukcji, było czymś, co zapierało dech w piersi. Użyty przy finale utwór „Clubbed to dead” Roba Dougana dodatkowo wzmacniał efekt.
Fot. 7 i 8: Race Horse Company „Spinsane”
Muszę na koniec wspomnieć o przynajmniej jednym występie z naszego kraju, a nawet z okolic Szczecina. Był to połączony występ grupy perkusyjnej WBB Drumline z Goleniowa oraz ogniomistrzów ze Szczecina, Goleniowa i Stepnicy. Zainteresowani mogli zobaczyć występy z wykorzystaniem ogniowych wachlarzy, kijów, poi czy maczug.
Fot. 9 i 10: Fireshow
Te kilka dni faktycznie przeniosły widzów do innej bajki, w której każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Mnie zaskoczyła zmiana charakteru przedstawień. Nawet gdy oglądało się proste żarty, to każdy element występu był przemyślany, a samo widowisko miało swój przekaz. Z dystansem pokazywały naszą ludzką nieperfekcyjność i skłaniały do refleksji. Nawiązywały do innych twórców i dzieł artystycznych np. filmów Nino Manfrediego, wierszy Natalii Usenko czy choreografii Piny Bausch. Z głośników nie grała orkiestra dęta, ale szeroki wachlarz utworów, od kompozycji klasycznych i operowych, poprzez piosenki z pierwszej połowy minionego wieku po muzykę współczesną.
Wróciłam z festiwalu zachwycona nie tylko spektaklami, ale również logistyką i ogromem pracy włożonym przy organizacji tego wydarzenia, bo oprócz występów zaproszonych gości, na czas festiwalu powstało Sąsiedzkie Miasteczko Pogranicza, w którym można było spróbować swoich sił w sztuce cyrkowej. Ja spróbowałam żonglerki (i teraz ćwiczę ją codziennie w domu), a za rok planuję spróbować chodzenia na szczudłach i linie 😉
Jeżeli chcielibyście zobaczyć więcej lub poznać klimat takich festiwali, to koniecznie odwiedźcie Carnaval Sztukmistrzów w Lublinie. Jest już niedługo: 24-27 lipca. Dajcie się oczarować!